Odnaleźć Światło...
Jeszcze tego brakowało. Akurat dziś jest ten dzień, kiedy nie chciałabym być otoczona ciemnością. I dlaczego elektrownia nie wywiesiła żadnego zawiadomienia?! Zwykłemu człowiekowi chyba też należy się odrobina pewności, informacji, porządku. Jakby to powiedział Heraklit "Wszystko płynie". Dziki pęd każdego dnia, kompletny chaos. Brak odpoczynku. I wreszcie upragniony weekend. Piątek wieczór. Mój samotny wieczór przy świecach. Obgryzłam już wszystkie paznokcie. Jeszcze parę lat temu dostałabym od mamy po łapach. Teraz nikt nie interesuje się moimi paznokciami. Ja też nie muszę, na pewno nie dzisiaj. Zjadłabym coś, tylko obawiam się, że w tym mroku ciapnę sobie po paluchach. Widok krwi na nożu, okropieństwo. Krew- życie, krew- śmierć, moja krew- jego krew. Pulsują mi skronie. Kolejna tabletka od bólu głowy, na uspokojenie, wszystko jedno. Migotka. gdzie jest ten kocur? Jest, śpi smacznie na fotelu, takiej to dobrze. Widzi w ciemności, pełen spokój i odprężenie. Dlaczego właściwie mam kota?- przecież zawsze chciałam mieć psa. No tak, z psem nie miałabym czasu wychodzić na spacery. Poranne spacery. Najgorszy koszmar. Zwlekasz się z rozgrzanego jeszcze łóżka, oddychającego twoimi snami, tylko dlatego, że twój pies ma potrzebę. Stoisz potem zmarznięta w półmroku, deszcz pada Ci na głowę, tak nieustannie, z góry na dół, z góry na dół i patrzysz na szczęśliwego pupila. I dobrze niech się cieszy. Ze świadomością rozpoczynającego się kolejnego uciążliwego dnia biegniesz do domu by zrobić jakiś makijaż i wypić poranną kawę. Wychodzisz, a twój kochany pies zostaje sam i patrzy na ciebie swoimi wiernymi oczami. I pamiętasz ten wzrok przez cały dzień, prześladuje cię jak jeden wielki wyrzut sumienia. Z kotem jest inaczej. Chodzi swoimi drogami, które przebiegają głównie po moim regale, a gdy wracam do domu wita mnie głośnym mruczeniem. Nie szczeka gdy wychodzę, nie słyszę żałosnego wycia na klatce. Po prostu jest, czeka cichutko aż wrócę, zajmuje się sobą, bo tak naprawdę nie bardzo potrzebuje mojego towarzystwa. Wpatrują się we mnie dwa małe zielono-żółte złośliwe ślepka. Złośliwe, bo podrapały mi kanapę. Złośliwe, bo do dziś mam bliznę na prawej dłoni. Złośliwe, ale piękne i pełne tajemnicy, potrafiące patrzeć z ujmującą czułością, gdy pragną bliskości. Wyrafinowanie i charakter. To jest mi potrzebne. Ludzie o takich cechach mają rację bytu i przetrwania. Migotka uciekła do kuchni. Nie dziwię się, gdybym miała siebie jako towarzystwo też bym uciekła. Niestety nie mam gdzie uciec. Wszędzie mnie dopadnie moje ja, przygarbione od ciężkiego plecaka pełnego rozdrażnienia i lęku. Czwarty papieros w ciągu godziny. Przyjemnie kłujący dym lekko łaskocze w język, wypełnia moje płuca, całą mnie wypełnia. Patrzę na strużki dymu, nerwowo strzepuję popiół, by jak najszybciej zaciągnąć się znowu. By choć na chwilę się wyciszyć, owinąć się w ten dym, stać się siwym, tytoniowym zapachem, przesiąknąć nim. Nie dbam o konsekwencje, nie myślę, że kiedyś mnie dopadnie. Jeszcze jeden, tylko teraz i tak za każdym razem. Rozpłynąć się, uciec. Ja przecież nie chciałam. Hehe. Dobre. Pewnie każdy sprawca tak się tłumaczy. To był wypadek. Bo był.
Wybiegłam z pracy jak oparzona. Miałam już dość ciągłych sprzeczek z Anką, która zawsze wiedziała lepiej, chyba dzięki temu przed trzema dniami zgarnęła mi chłopaka sprzed nosa.
-Jesteś śliczną i mądrą dziewczyną, nie zasługuję na Ciebie-zaczął jak potłuczony bałwan i to w środku lata.
Zawsze tak mówią. Na drugi dzień wyszedł z pracy z Anką jak rzep przyczepioną do jego ramienia. Ramienia, które kiedyś mnie tak obejmowało. No trudno to tylko półtora roku, jakoś przeżyję. Co ja plotę wcale nie chce mi się żyć, dlatego zwiększyłam dzienną dawkę papierosów i pobiegłam do lekarza po proszki nasenne. Nie to żebym chciała sobie coś zrobić, nie dam im tej satysfakcji. Tylko tak bardzo boli. Więc wypalana paczka dziennie, a na noc magiczna tabletka snu i oby do następnego wieczoru. Kółko się kręci.
A dziś? Dziś było fatalnie. Kłótnia z Anką. Anka z Darkiem. Szef z marsową miną wymachujący mi przed nosem podobno nieudanym projektem mojego autorstwa. Nadgodziny spędzone nad stosem papierów i łzy złości skapujące na kartkę. Tak, złości, nie smutku, ja z żalu nie płaczę.
Wybiegłam z pracy wściekła jak głodny krokodyl, głodna zresztą też. Jeszcze papieros zanim dotrę do samochodu, jeden, drugi przy drzwiczkach. Jakoś ciężko mi oddychać. Ulubione radio i jadę, zostawiam wszystko w tyle, chcę zapomnieć o upokorzeniu, narastającej złości i frustracji. Naciskam pedał gazu, a co, ulżę sobie. Boczne uliczki nie są na szczęście zatłoczone. Jeden zakręt, drugi, czerwone światło no i co z tego, jadę. Mogłabym dostać mandat, ale nikt nie widzi, mam dziką satysfakcję, jak dziecko, które napsociło i nie zostało przyłapane. Kiedy ja złamałam zasady? Zawsze uporządkowana, uległa, posłuszna, tłumię złość w sobie, żuję i przegryzam. Odbija mi się przez kilka dni, a potem zapominam. Takie naturalne oczyszczenie. Wymazać z pamięci i biec do przodu, nie zatrzymywać się.
No i mnie zatrzymało. Głośne uderzenie i zgrzyt. Przeturlał mi się po masce. Może mu się nic nie stało?! Głupia idiotka. Strużka krwi, chyba z ręki, trochę przy twarzy. Ogromny siniak pod okiem i noga w opłakanym stanie, chyba otwarte złamanie. Stoję i się gapię. Myślę, wolno, bardzo wolno, podbiegają ludzie, mówią tak szybko, a ja nie mogę nadążyć. Poczekajcie! I stoję. Jak drewniany słupek, może betonowy. Chcę zadzwonić po pogotowie. I stoję. A oni tak prędko biegają, opatrują, kładą na nosze, odjeżdżają. A ja stoję. Poza czasem, poza sobą, jakby obok. Idiotko zrób coś, rusz się. Kręci się w kółko, wiruje, migają kolorowe światełka. Ktoś bierze mnie pod rękę, jeszcze nie mam kajdanek, to dobrze. Co z nim? Niewiadomo. Pojedzie pani z nami. Pojedzie. "Jeżdżą jak wariaci"- krzyczy jakaś kobieta na chodniku. Dzieci patrzą na mnie okrągłymi ze zdziwienia oczami. Mam mokrą twarz, chyba płaczę. Spływa cieniutka, czerwona strużka po moim policzku, potem druga. Ukłucie w rękę- "zaraz się pani uspokoi, przestanie boleć". Co oni robią? Dlaczego nie mam kajdanek? Za to głowę mam już obwiązaną, miły lekarz. Na razie trzeba mnie ratować, nie jestem jeszcze mordercą, jeszcze nie. Po dwóch godzinach badań wychodzę na wolność, trzy papierosy i jest już Kaśka. Kaśka to moja przyjaciółka, zawsze po mojej stronie, mimo wszystko. Zabiera mnie do domu. Jestem trochę poobijana. Za godzinę jedziemy na komisariat. Kaśka jest dzielna w tym całym pocieszaniu, zaraz zacznie wyżymać rękaw, bo ryczę jak bóbr.
-No już-idziemy.
- Nie chcę! Zostaw mnie, nie chcę!
Nie pytam o niego, nie myślę o nim, nie chcę wiedzieć co będzie dalej. Chcę odpocząć. Kaśka siłą zabiera mnie na komisariat, siłą argumentów oczywiście. Przesłuchanie, raport, pouczenie, sprawa będzie, kiedy?
-Miejmy nadzieję, że wtedy gdy poszkodowany wyzdrowieje. |